Próba opisania podróży po Europie :) 1- 19 sierpnia 2009
: 14 września 2009, 22:27
Opiszę, jak potrafię
Wyruszyliśmy 1 sierpnia. W składzie Antek, ja i Jędrek. Miało być z samego rana, ale ostateczne „władowywanie” rzeczy do przyczepki, wymiana pieniędzy w kantorze i pożegnanie z chłopakami na stacji zaowocowało tym, że Białystok opuściliśmy grubo po 10ej. Kilka kilometrów za naszym miastem, Jędrek załatwił Antkowi lewy kierunkowskaz od przyczepki, podjeżdżając za blisko przy hamowaniu, ale po sklejeniu go taśmą izolacyjną, kierunkowskaz nabrał nowego życia i nieco „kosmicznego” wyglądu Koło 13stej zwiedzaliśmy już Lublin, ale dzień kończył się bardzo szybko, tak szybko, że 100 km od granicy ze Słowacją, po rozpaczliwym szukaniu miejsca noclegowego, trafiliśmy gdzieś w krzaki przy szosie i tam spędziliśmy swoją pierwszą noc. Tutaj jeszcze Kociołek z Łowicza smakował wybornie, bo z każdym kolejnym dniem, będzie już tracił swój smak.
Dzień drugi naszej wyprawy. Przekraczamy przejście w Barwinku, potem przez Koszice i tak po około 2-3 godzinach podziwiania słowackich „zastawek” przy szosie, docieramy do Węgier. Długo pruliśmy autostradą w potwornym upale, mijając tysiące pól słoneczników. Byłam przerażona, że nie ma tam wogóle lasów, nawet zagajników. Nasza Polska jest naprawdę wyjątkowa! Zbliżał się wieczór. Poprzedniej nocy, nie mieliśmy okazji zaznać chociaż kropli wody do umycia się, więc tego wieczoru każdy z nas już tego potrzebował. Trafiliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, gdzie widok plaży napawał nas nadzieją że dzisiejszego dnia będziemy mogli się umyć -plaża miejska, oblegana z każdej strony, ale znaleźliśmy tam miejsce dla siebie. O dziwo nikt nas stamtąd nie pogonił z namiotem i tamte miejsce należało tej nocy tylko do nas! Chłopacy musieli wcześniej pokonać żużlową trasę, właściwie kilka razy, bo był też kurs na stację po piwo Ale cała nasza trójka, widząc miejską plażę i wodę z każdej strony, była bardzo usatysfakcjonowana. Radość trochę przygasłą, gdy pierwszy do tej wody wszedł Jędrek i okazało się, że ledwo dotyka on do dna. Więc ja musiałam trzymać się nogami w pasie Antka, który trzymał się rękami betonowego murku i tak myliśmy się nawzajem. Dobrze tylko, że było już ciemno i nie widzieliśmy jak brudna jest tam woda.
Drugiego dnia wyruszyliśmy w poszukiwaniu Balatonu. Nasz motor ciągnął za sobą pełną jedzenia przyczepkę, z dwoma już stuningowanymi kierunkami, bo poprzedniego wieczoru, gdy szukaliśmy miejsca na nocleg, Antek z Jędrkiem załatwili drugi kierunek. Nie wiem kto był bardziej winien, kto podjechał za blisko a kto zbyt mało uważnie cofał, chłopacy do dziś nie mogą się w tym temacie zjednoczyć ale dwa kierunkowskazy w ciągu dwóch dni to dobry wynik .
Balaton znaleźliśmy szybko, zostawiając za sobą Budapeszt, który bardzo chcieliśmy zwiedzić, ale nie było już na to czasu. Motory zostawiliśmy na parkingu jednego z najbardziej luksusowych hoteli, jakie można było tam zobaczyć, widać urok chłopaków działa na... recepcjonistów, ale nasze całe w kurzu maszyny i przyczepka z dwoma Ufo- kierunkami musiały prezentować się na tym parkingu pełnym luksusowych aut, bardzo ciekawie Nad Balatonem spędziliśmy jakieś 1,5 godziny, zaskoczyła nas jego głębokość, a raczej jej brak.
Później pomknęliśmy już w kierunku Chorwacji. Na przejściu granicznym celnik naszą przyczepkę obejrzał bardzo dokładnie. Kazał ją otworzyć, wiec całe szczęście że nie przemycaliśmy tam nic innego, niż polskie, marketowe jedzenie A i tak zostało zadane pytanie „Cigaretki prewozis” ? Chorwacja … Nie da się opisać tego, jakie przywitały nas widoki. Podziwiam chłopaków że z twardymi minami pokonywali ostre zakręty i serpentyny, ja jako pasażer miałam tam raj na siedzeniu… Jechaliśmy i jechaliśmy, góry, morze, morze, góry… Było pięknie. Na drogach mijaliśmy wielu Polaków, którzy machali nam z samochodów, naciskali na klaksony, żeby nas pozdrowić albo mrugali światłami. Wszystko to chyba zasługa flagi, która powiewała na virażce. Wieczorem zaczęła psuć się pogoda, błyskało a grzmoty były zupełnie inne niż u nas, takie… chorwackie;) ale to pewnie zasługa gór. W ostatniej chwili dotarliśmy do pola namiotowego, pierwszego na naszej trasie. Miejscowość – Icici. Tak bogata, tak turystyczna i tak ekskluzywna, że czuliśmy się tam jak dzikusy Dobrze że chociaż pole namiotowe było w zasięgu naszych kieszeni. Rozbijaliśmy się już w deszczu i burzy. Ale szybko się wypogodziło. Chłopacy poszli potem na spacer na plażę i wrócili zachwyceni jachtami i motorówkami które tam stały. Miasto opanowali chyba szejkowie .
Rano obudził nas deszcz. Myśleliśmy ze będziemy skazani na pozostanie tutaj, ale na szczęście szybko wyszło słońce i pojechaliśmy do Puli ( z krótkim przystankiem na kolejny mały deszcz;) Amfiteatr w Puli robi ogromne wrażenie, i choćby dlatego warto tam pojechać. Na parkingu spotkaliśmy bardzo miłego Chorwata, który powiedział gdzie mamy zostawić motory a następnie przyciągnął tam swoją maszynę (zabij mnie Antek ale nie wiem co to było, chyba cross? ) i zastawił nim nasze motory. Potem jeszcze wytłumaczył nam jak znaleźć pole namiotowe i pożegnał nas polskim „cześć”.
Ta noc należała do jednej z najpiękniejszych na naszej trasie. Znaleźliśmy piękną plażę obok drogi, zaraz za Pulą, w miejscowości Fazana. Stał tam co prawda znak, zakaz rozstawiania namiotów, ale chłopacy odwrócili go w drugą stronę, więc mieliśmy w razie czego wymówkę, że nic o tym nie wiedzieliśmy;)Mimo wszystko z rozstawieniem namiotu poczekaliśmy do późnego wieczora. Chłopacy przez dwie godziny łapali małe kraby no i czekał nas piękny zachód słońca. Rankiem staraliśmy się wstać wcześnie, aby złożyć namioty, ale i tak uprzedzili nas dwaj panowie policjanci, którzy powiedzieli nam , żebyśmy się zebrali, że tu nie można biwakować. Myśleliśmy ze dostaniemy mandat, ale oni byli bardzo mili i nawet pozwolili nam spokojnie spakować się i zjeść śniadanie. I tak w miarę tego jedzenia, coraz bardziej się im przyglądaliśmy z zadziwieniem. Samochód prywatny, oni w krótkich spodenkach, klapkach, z koszyczkiem pełnym jedzenia i owoców, stoją zwróceni twarzami do plaży i podziwiają widoki. Hm… Jednak zajęło nam chwilę dojście do wniosku, że są na wakacjach a legitymacje służbowe wykorzystali w celu pozbycia się nas stąd, bo zajęliśmy im ich miejsce urlopowe. Gdy już odjechaliśmy machając im na pożegnanie, oni rozłożyli kocyk dokładnie w miejscu gdzie stał nasz namiot .
Dziś ja jechałam z Jędrkiem, bo chciał sprawdzić jak to jest z pasażerem tak więc większość bagaży poszła na naszą virażkę. I tak z dwiema ogromnymi sakwami, rzeczami przyczepionymi do linek, ręcznikami, kąpielówkami i jeszcze załadowaną przyczepką, Łukasz wyglądał jak obwoźny sklep i jedyne, czego mu brakowało, to wypchanego koguta i napisu „Wszystko za 5 zł” .Wyglądał naprawdę nieziemsko, ale zanim jeszcze wyruszyliśmy, chłopacy przez 15 minut zdrapywali z kół błoto wymieszane z trawą, które nabyli wczoraj jako dodatek do naszego miejsca na plaży. Cóż… coś za coś
Tego dnia mieliśmy sporo do zrobienia, ale w między czasie zwiedziliśmy piękne, malutkie miasteczko, w którym pośrodku stał zamek a dookoła zamieszkane kamienniczki- Svetvincenat i Pazin- miała być jaskinia do zwiedzania, była jaskinia, na którą można było jedynie popatrzeć z góry Za Łukaszem oglądali się wszyscy. Gdziekolwiek byliśmy, w jakimkolwiek miasteczku się zatrzymywaliśmy, nie było człowieka który nie obejrzał by się za handlem obwoźnym na choperze. Radości ludzi nie było końca, nawet zdjęć nie krępowali się robić
Wjechaliśmy mostem na wyspę Krk. Widoki były nieziemskie. Ale i ceny zaczęły się tam nieziemskie, a już na pewno bardzo nie polskie, więc gdy znaleźliśmy pole namiotowe, na które było nas stać, to był wielki sukces! A wieczór ten był bardzo burżujski, z piwem, winem, fetą z widokem na plażę, a wcześniej jeszcze z litrem lodów, zjedzonych pod supermarketem. O właśnie- sieć Konzum! Chyba najlepsza sieć supermarketów w Chorwacji, która będzie z nami do końca pobytu w tym kraju .Chłopacy pili jak co dzień piwo Ożujskie. W dwulitrowych butelkach siedzieliśmy patrząc na wodę, rozmawialiśmy a za nami kręcił się wielki, kudłaty pies, którego właściciel- Niemiec, siedział przy znajdującym się przy nas camperze. No i kręcił się ten piesek i kręcił, aż w końcu podniósł nogę i … zalał moją motorową kurtkę. Ja zaczęłam się śmiać, ale w chłopakach krew popłynęła szybciej, natychmiast wzięli tą kurtkę i z minami walecznych wojowników poszli załatwić sprawę. Po chwili pan właściciel przyniósł zapraną kurtkę i piwo. Warto było iść od razu z takim wrogim nastawieniem ?
Siedziałam rano w namiocie, chłopacy poszli popływać. Słyszę z namiotu obok:
- OO kur…, ja pierd….
- Kur… jak mnie łeb napier… stary….
- Mnie też, hu….owo To wygląda…
- Weź otwórz namiot, bo gorąco jak h….
- ……Ty…. Ja pierd…. Morze !
- Morze ?
- No morze kur… ( po dłuższej chwili)…..o ja, Polska !
(Jak się domyśliłam chłopacy chyba spostrzegli flagę na naszym motorze;)
- Ja pierd… Polska…. Ty ! Bydgoszcz!
Nie Bydgoszcz- Białystok, ale dobrze chociaż że flagę rozpoznali. Zapoznaliśmy się z naszymi rodakami chwilę później . Okazało się że przyjechali wczoraj w nocy, motory zostawili u znajomych, którzy nocują w tym samym mieście, ale w wyższym standardzie.
Dziś cały dzień jechaliśmy przez góry. Było pięknie, ale i niemiłosiernie gorąco. Śpimy 11 km za Plitvickimi jeziorami, żeby jutro rano do nich wrócić. W krzakach, zaraz przy szosie, na dziko, ale za to za darmo no i Ożujsko jak zwykle u chłopaków leje się „butlami” .
Dzień siódmy. Plitvickie jeziora są piękne. Wybieramy 4- godzinną trasą. Łukasza najbardziej cieszą grube, duże ryby pod taflą niewiarygodnie przejrzystej wody. Jak już zbieramy się z odjazdu na parkingu, kobieta- pasażerka z Goldwinga robi zdjęcie naszej virażce. A raczej przyczepce Łukasz czuje się dumny, bo to już nie pierwszy raz, nawet dzisiejszego dnia. Żartujemy że trzeba będzie wprowadzić za te zdjęcia opłatę. Bylibyśmy wtedy bogatymi turystami.
Dzisiejsza noc jest dla mnie najbardziej przerażająca. Jadąc serpentynami po górach, z pięknymi widokami na morze jeszcze nie spodziewam się, że za kilka godzin popłyną łzy ze strachu. Babskie łzy oczywiście, bo dla chłopaków ta noc to była frajda;) Zaczęło się tak: Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko. Za domkami rozciągał się widok na plażę i wyspy. Zjechaliśmy z drogi. Motory postawiliśmy obok dużego, opuszczonego domu i poszliśmy na plażę, która była kilka kroków w dół. Poczuliśmy się jak jej właściciele. Pusto, pięknie. Spędziliśmy tam sporo czasu, aż zaczęło się ściemniać i trzeba było rozbić namiot. Ale zerwał się potężny wiatr, tak potężny jakby miał tędy zaraz przejść huragan. Wszystko zaczęło szaleć, krzaki, drzewa, zmiatało wszystko z ziemi, aż trzeba było zasłaniać oczy. Woda się wzburzyła, zrobiło się ciemno. Nie było szans na rozstawienie namiotu. Weszliśmy do środka tego domu, który moimi babskimi oczami, wyglądał jak sceneria do horroru. Wszystko tam szalało, stare okiennice z resztkami potłuczonych okien waliły niemiłosiernie, drzwi wejściowe na dole sprawiały wrażenie, jakby ciągle ktoś wchodził i wychodził z tego domu, wiatr za oknami hulał tak, jakby chciał ten dom zaraz przewrócić. Na ziemi wszędzie potłuczone szyby, kawałki tynku, jakieś deski. Poszliśmy na taras, na górę. Ktoś tu kiedyś miał piękny widok na plażę, ale dziś to wyglądało przerażająco. Mimo wszystko i tak dużo przyjemniej niż w środku, więc zastanawialiśmy się czy damy radę tu zasnąć w śpiworach przyparci do murku, ale nie było tu szans na spokojny sen, więc wróciliśmy do środka. Jędrek spał w śpiworze na karimacie, my z Łukaszem w rozstawionym tropiku z namiotu. Czułam się jak w Blair Witch Project. Ktokolwiek widział ten horror, może mnie zrozumie.Ta noc była inna niż wszystkie. Budziłam się chyba z milion razy a za każdym razem te przeraźliwe skrzypienie drzwi i brzdęk okiennic z resztkami szyb, nie dawały zapomnieć o miejscu, w którym śpię. Chłopacy spali spokojnie. Eh, te baby
Kolejny dzień prawie cały, pruliśmy po autostradach. Te drogi w Chorwacji ! Aż nie wierzę że oni nie są jeszcze w Unii. Gdzieś obok Splitu śpimy znów na dziko na miejskiej plaży, w której jeszcze o 17stej było mnóstwo ludzi. Jędrek śpi w krzakach na górze przy samej ulicy, pilnując motorów zostawionych na parkingu. Dla niego to właśnie chyba ta noc była najgorsza .
Nasz pierwszy prom, z jakiegoś przemysłowego miasteczka (hmm nie pamiętam nazwy) do drugiego miasteczka , którego nazwy też nie pamiętam. W każdym razie godzinny rejs po to, aby ominąć Bośnię i Hercegowinę, bo straszą nas tu zielonymi kartami, a my ich nie mamy. Docieramy do Dubrownika. Zwiedzamy te niezwykłe miasto, wykupujemy bilety na jutrzejszy prom do Włoch i śpimy kilka km od Dubrownika na jednogwiazdkowym polu namiotowym to chyba było Srebrno. Obok nas rozbici są Polacy-młode małżeństwo z dziećmi, podróżujące transporterem. A do Łukasza podchodzi (chyba Włoch?) z najbardziej „wypasionego” campera jakiego kiedykolwiek widziałam. I pyta go, oglądając przyczepkę, ile takie coś kosztuje. Łukasz podał wymyśloną cenę w euro, w każdym razie to było coś koło 4 tys naszych złotych. Usłyszał „oo, it’s ok., it’s ok.!” i że on coś takiego planuje sobie kupić do swojego harleya... Na drugi dzień do 16stej wylegujemy się tam na plaży, bo prom mamy dopiero o 21.00. dookoła pełno opuszczonych hoteli. Dopiero sobie uświadamiamy, że to przecież pozostałości po wojnie z Serbami, która miała tu miejsce 15 lat temu. Na budynkach widać jeszcze ślady po kulach. U nas takie budynki byłyby już dawno wyburzone, a szybciej wykupione i remontowane, bo nadal są w bardzo dobrym stanie. Tutaj stoją tak, jakby ich zadaniem było przypominanie o tym wydarzeniu sprzed lat.
Koło 18stej znów zawitaliśmy do Dubrownika, ponownie zwiedzając starówkę i jej okolice. Potem wieczorny posiłek przy porcie na parkingu. Kanapki z wędliną i serem, więc burżujsko. Zakupy zrobione w Konzumie, który wydaje się stać tutaj przy porcie, jakby specjalnie dla nas, na pożegnanie, bo w całej naszej przygodzie z Chorwacją, towarzyszył nam niemal codziennie
Wjazd na prom, i tu zaczęła się przygoda. Długo czekaliśmy w kolejce, która ruszyła dopiero koło 22ej. Wszystkie motory ustawili obok wjazdu do promu, bo samochody wjeżdżały pierwsze. Do nas podszedł pan „biletowy”. Wszyscy byli tam mili, on- był chory. Chory ze złości Chodził i rzucał się do wszystkich i wszystkiego. My nie byliśmy pierwsi na jego drodze, ale nam dostało się chyba najmocniej. Podszedł do nas sprawdzić bilety. Kilka motorów wjechało już na prom. Łukasz pokazał bilety, a on zaczął wymachiwać rękami. Krzyczał że nie mamy biletu na przyczepkę. Łukasz mu tłumaczył, że pani w kasie powiedziała że okej, że na przyczepkę nie trzeba. A on swoje. Wymachiwał rękami i wykrzykiwał „People who working In my agency are not stupid, you know?!!!” No tak.. wiedzieliśmy to i nikt przecież nie chciał zrobić z nich głupków, ale… czy on musiał tak krzyczeć? Powiedział że mamy poczekać, że wszyscy wjadą na prom i on zobaczy czy będzie dla nas miejsce, jeśli nie to trudno, zostajemy. Jędrek był już w środku. Tak jak reszta motorów, które też miały z nim przeboje. Jeden chłopak tak się zestresował, że kilka kilka razy próbował ruszyć i nic, dopiero Łukasz krzyknął mu, że ma postawioną stopkę. Na wjazd czekały już tylko dwa campery zostawione na koniec i my, z kolegą który był już w środku i nie miałby jak opuścić tego „lokalu” i z biletami w ręku. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, ze zdenerwowaniem patrzyliśmy jak campery powoli wtaczają się na pokład. W końcu podeszła do nas taka miła pani i powiedziała, żebyśmy wjechali. Odetchnęliśmy z ulgą. Antek zaparkował virażkę, a jakić młody chłopak z ekipy „promowców” puścił do nas oczko i powiedział, żebyśmy się nie przejmowali tym facetem, że luz, że on już tak ma. Aha… ale po chwili ten „który tak już ma”, podszedł do nas tak jakby w celu sprawdzenia, czy na pewno nie zapomnieliśmy o jego ważnej pozycji na tym statku. Znów wymachiwał rękami, znów powtarzał „People who working In my agency are not stupid, you know, you know?!” i uderzył pięścią w naszą biedną przyczepkę z połamanymi kierunkami, wykrzykując że „this is the last time, the last time, you understand?!” . No ja też mam nadzieję że to był „the last time” z tym panem Reszta nocy na promie upłynęła już spokojnie, chłopacy znów walnęli po dwa litry piwa i poszliśmy spać do sypialni z kilkudziesięcioma innymi ludźmi, z miejscem na podłodze, ale dobre i to, bo padało. Rano obudził nas już wschód włoskiego słońca. Zbliżaliśmy się do Bari. Chorwacja zostawi niezatarty ślad w naszej pamięci, bo to państwo inne niż wszystkie. Z chorwackimi drogami, ludźmi, przejrzystą jak łza wodą, chorwackim chlebem bardziej przypominającym bułkę niż chleb i z chorwackimi słowami, podobnymi do naszych. Pekara- piekarnia, pas- pies, jagoda…- truskawka No… w niektórych przypadkach więc podobnymi, a w niektórym mylnymi Hvala to dziękuję. Więc hvala, Chorwacjo ! Wysiadamy z promu i prujemy przed siebie. Przez kolejne 100 km Włochy wyglądają biednie i koszmarnie, a jedyne co w tym terenie jest zadbane, to panie sprzedające swe usługi przy drogach. Ubrane są jak modelki Przed Neapolem zaczyna się jednak nasza wielka przygoda z tym krajem. Szalona noc w Neapolu, u byłego prezydenta tego miasta. Ale o tym napiszę w drugiej części.
Jeśli ktoś wytrwał do końca, to jest to mój duży sukces Ale generalnie zrobiłam to dla ciebie Antek
Wyruszyliśmy 1 sierpnia. W składzie Antek, ja i Jędrek. Miało być z samego rana, ale ostateczne „władowywanie” rzeczy do przyczepki, wymiana pieniędzy w kantorze i pożegnanie z chłopakami na stacji zaowocowało tym, że Białystok opuściliśmy grubo po 10ej. Kilka kilometrów za naszym miastem, Jędrek załatwił Antkowi lewy kierunkowskaz od przyczepki, podjeżdżając za blisko przy hamowaniu, ale po sklejeniu go taśmą izolacyjną, kierunkowskaz nabrał nowego życia i nieco „kosmicznego” wyglądu Koło 13stej zwiedzaliśmy już Lublin, ale dzień kończył się bardzo szybko, tak szybko, że 100 km od granicy ze Słowacją, po rozpaczliwym szukaniu miejsca noclegowego, trafiliśmy gdzieś w krzaki przy szosie i tam spędziliśmy swoją pierwszą noc. Tutaj jeszcze Kociołek z Łowicza smakował wybornie, bo z każdym kolejnym dniem, będzie już tracił swój smak.
Dzień drugi naszej wyprawy. Przekraczamy przejście w Barwinku, potem przez Koszice i tak po około 2-3 godzinach podziwiania słowackich „zastawek” przy szosie, docieramy do Węgier. Długo pruliśmy autostradą w potwornym upale, mijając tysiące pól słoneczników. Byłam przerażona, że nie ma tam wogóle lasów, nawet zagajników. Nasza Polska jest naprawdę wyjątkowa! Zbliżał się wieczór. Poprzedniej nocy, nie mieliśmy okazji zaznać chociaż kropli wody do umycia się, więc tego wieczoru każdy z nas już tego potrzebował. Trafiliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, gdzie widok plaży napawał nas nadzieją że dzisiejszego dnia będziemy mogli się umyć -plaża miejska, oblegana z każdej strony, ale znaleźliśmy tam miejsce dla siebie. O dziwo nikt nas stamtąd nie pogonił z namiotem i tamte miejsce należało tej nocy tylko do nas! Chłopacy musieli wcześniej pokonać żużlową trasę, właściwie kilka razy, bo był też kurs na stację po piwo Ale cała nasza trójka, widząc miejską plażę i wodę z każdej strony, była bardzo usatysfakcjonowana. Radość trochę przygasłą, gdy pierwszy do tej wody wszedł Jędrek i okazało się, że ledwo dotyka on do dna. Więc ja musiałam trzymać się nogami w pasie Antka, który trzymał się rękami betonowego murku i tak myliśmy się nawzajem. Dobrze tylko, że było już ciemno i nie widzieliśmy jak brudna jest tam woda.
Drugiego dnia wyruszyliśmy w poszukiwaniu Balatonu. Nasz motor ciągnął za sobą pełną jedzenia przyczepkę, z dwoma już stuningowanymi kierunkami, bo poprzedniego wieczoru, gdy szukaliśmy miejsca na nocleg, Antek z Jędrkiem załatwili drugi kierunek. Nie wiem kto był bardziej winien, kto podjechał za blisko a kto zbyt mało uważnie cofał, chłopacy do dziś nie mogą się w tym temacie zjednoczyć ale dwa kierunkowskazy w ciągu dwóch dni to dobry wynik .
Balaton znaleźliśmy szybko, zostawiając za sobą Budapeszt, który bardzo chcieliśmy zwiedzić, ale nie było już na to czasu. Motory zostawiliśmy na parkingu jednego z najbardziej luksusowych hoteli, jakie można było tam zobaczyć, widać urok chłopaków działa na... recepcjonistów, ale nasze całe w kurzu maszyny i przyczepka z dwoma Ufo- kierunkami musiały prezentować się na tym parkingu pełnym luksusowych aut, bardzo ciekawie Nad Balatonem spędziliśmy jakieś 1,5 godziny, zaskoczyła nas jego głębokość, a raczej jej brak.
Później pomknęliśmy już w kierunku Chorwacji. Na przejściu granicznym celnik naszą przyczepkę obejrzał bardzo dokładnie. Kazał ją otworzyć, wiec całe szczęście że nie przemycaliśmy tam nic innego, niż polskie, marketowe jedzenie A i tak zostało zadane pytanie „Cigaretki prewozis” ? Chorwacja … Nie da się opisać tego, jakie przywitały nas widoki. Podziwiam chłopaków że z twardymi minami pokonywali ostre zakręty i serpentyny, ja jako pasażer miałam tam raj na siedzeniu… Jechaliśmy i jechaliśmy, góry, morze, morze, góry… Było pięknie. Na drogach mijaliśmy wielu Polaków, którzy machali nam z samochodów, naciskali na klaksony, żeby nas pozdrowić albo mrugali światłami. Wszystko to chyba zasługa flagi, która powiewała na virażce. Wieczorem zaczęła psuć się pogoda, błyskało a grzmoty były zupełnie inne niż u nas, takie… chorwackie;) ale to pewnie zasługa gór. W ostatniej chwili dotarliśmy do pola namiotowego, pierwszego na naszej trasie. Miejscowość – Icici. Tak bogata, tak turystyczna i tak ekskluzywna, że czuliśmy się tam jak dzikusy Dobrze że chociaż pole namiotowe było w zasięgu naszych kieszeni. Rozbijaliśmy się już w deszczu i burzy. Ale szybko się wypogodziło. Chłopacy poszli potem na spacer na plażę i wrócili zachwyceni jachtami i motorówkami które tam stały. Miasto opanowali chyba szejkowie .
Rano obudził nas deszcz. Myśleliśmy ze będziemy skazani na pozostanie tutaj, ale na szczęście szybko wyszło słońce i pojechaliśmy do Puli ( z krótkim przystankiem na kolejny mały deszcz;) Amfiteatr w Puli robi ogromne wrażenie, i choćby dlatego warto tam pojechać. Na parkingu spotkaliśmy bardzo miłego Chorwata, który powiedział gdzie mamy zostawić motory a następnie przyciągnął tam swoją maszynę (zabij mnie Antek ale nie wiem co to było, chyba cross? ) i zastawił nim nasze motory. Potem jeszcze wytłumaczył nam jak znaleźć pole namiotowe i pożegnał nas polskim „cześć”.
Ta noc należała do jednej z najpiękniejszych na naszej trasie. Znaleźliśmy piękną plażę obok drogi, zaraz za Pulą, w miejscowości Fazana. Stał tam co prawda znak, zakaz rozstawiania namiotów, ale chłopacy odwrócili go w drugą stronę, więc mieliśmy w razie czego wymówkę, że nic o tym nie wiedzieliśmy;)Mimo wszystko z rozstawieniem namiotu poczekaliśmy do późnego wieczora. Chłopacy przez dwie godziny łapali małe kraby no i czekał nas piękny zachód słońca. Rankiem staraliśmy się wstać wcześnie, aby złożyć namioty, ale i tak uprzedzili nas dwaj panowie policjanci, którzy powiedzieli nam , żebyśmy się zebrali, że tu nie można biwakować. Myśleliśmy ze dostaniemy mandat, ale oni byli bardzo mili i nawet pozwolili nam spokojnie spakować się i zjeść śniadanie. I tak w miarę tego jedzenia, coraz bardziej się im przyglądaliśmy z zadziwieniem. Samochód prywatny, oni w krótkich spodenkach, klapkach, z koszyczkiem pełnym jedzenia i owoców, stoją zwróceni twarzami do plaży i podziwiają widoki. Hm… Jednak zajęło nam chwilę dojście do wniosku, że są na wakacjach a legitymacje służbowe wykorzystali w celu pozbycia się nas stąd, bo zajęliśmy im ich miejsce urlopowe. Gdy już odjechaliśmy machając im na pożegnanie, oni rozłożyli kocyk dokładnie w miejscu gdzie stał nasz namiot .
Dziś ja jechałam z Jędrkiem, bo chciał sprawdzić jak to jest z pasażerem tak więc większość bagaży poszła na naszą virażkę. I tak z dwiema ogromnymi sakwami, rzeczami przyczepionymi do linek, ręcznikami, kąpielówkami i jeszcze załadowaną przyczepką, Łukasz wyglądał jak obwoźny sklep i jedyne, czego mu brakowało, to wypchanego koguta i napisu „Wszystko za 5 zł” .Wyglądał naprawdę nieziemsko, ale zanim jeszcze wyruszyliśmy, chłopacy przez 15 minut zdrapywali z kół błoto wymieszane z trawą, które nabyli wczoraj jako dodatek do naszego miejsca na plaży. Cóż… coś za coś
Tego dnia mieliśmy sporo do zrobienia, ale w między czasie zwiedziliśmy piękne, malutkie miasteczko, w którym pośrodku stał zamek a dookoła zamieszkane kamienniczki- Svetvincenat i Pazin- miała być jaskinia do zwiedzania, była jaskinia, na którą można było jedynie popatrzeć z góry Za Łukaszem oglądali się wszyscy. Gdziekolwiek byliśmy, w jakimkolwiek miasteczku się zatrzymywaliśmy, nie było człowieka który nie obejrzał by się za handlem obwoźnym na choperze. Radości ludzi nie było końca, nawet zdjęć nie krępowali się robić
Wjechaliśmy mostem na wyspę Krk. Widoki były nieziemskie. Ale i ceny zaczęły się tam nieziemskie, a już na pewno bardzo nie polskie, więc gdy znaleźliśmy pole namiotowe, na które było nas stać, to był wielki sukces! A wieczór ten był bardzo burżujski, z piwem, winem, fetą z widokem na plażę, a wcześniej jeszcze z litrem lodów, zjedzonych pod supermarketem. O właśnie- sieć Konzum! Chyba najlepsza sieć supermarketów w Chorwacji, która będzie z nami do końca pobytu w tym kraju .Chłopacy pili jak co dzień piwo Ożujskie. W dwulitrowych butelkach siedzieliśmy patrząc na wodę, rozmawialiśmy a za nami kręcił się wielki, kudłaty pies, którego właściciel- Niemiec, siedział przy znajdującym się przy nas camperze. No i kręcił się ten piesek i kręcił, aż w końcu podniósł nogę i … zalał moją motorową kurtkę. Ja zaczęłam się śmiać, ale w chłopakach krew popłynęła szybciej, natychmiast wzięli tą kurtkę i z minami walecznych wojowników poszli załatwić sprawę. Po chwili pan właściciel przyniósł zapraną kurtkę i piwo. Warto było iść od razu z takim wrogim nastawieniem ?
Siedziałam rano w namiocie, chłopacy poszli popływać. Słyszę z namiotu obok:
- OO kur…, ja pierd….
- Kur… jak mnie łeb napier… stary….
- Mnie też, hu….owo To wygląda…
- Weź otwórz namiot, bo gorąco jak h….
- ……Ty…. Ja pierd…. Morze !
- Morze ?
- No morze kur… ( po dłuższej chwili)…..o ja, Polska !
(Jak się domyśliłam chłopacy chyba spostrzegli flagę na naszym motorze;)
- Ja pierd… Polska…. Ty ! Bydgoszcz!
Nie Bydgoszcz- Białystok, ale dobrze chociaż że flagę rozpoznali. Zapoznaliśmy się z naszymi rodakami chwilę później . Okazało się że przyjechali wczoraj w nocy, motory zostawili u znajomych, którzy nocują w tym samym mieście, ale w wyższym standardzie.
Dziś cały dzień jechaliśmy przez góry. Było pięknie, ale i niemiłosiernie gorąco. Śpimy 11 km za Plitvickimi jeziorami, żeby jutro rano do nich wrócić. W krzakach, zaraz przy szosie, na dziko, ale za to za darmo no i Ożujsko jak zwykle u chłopaków leje się „butlami” .
Dzień siódmy. Plitvickie jeziora są piękne. Wybieramy 4- godzinną trasą. Łukasza najbardziej cieszą grube, duże ryby pod taflą niewiarygodnie przejrzystej wody. Jak już zbieramy się z odjazdu na parkingu, kobieta- pasażerka z Goldwinga robi zdjęcie naszej virażce. A raczej przyczepce Łukasz czuje się dumny, bo to już nie pierwszy raz, nawet dzisiejszego dnia. Żartujemy że trzeba będzie wprowadzić za te zdjęcia opłatę. Bylibyśmy wtedy bogatymi turystami.
Dzisiejsza noc jest dla mnie najbardziej przerażająca. Jadąc serpentynami po górach, z pięknymi widokami na morze jeszcze nie spodziewam się, że za kilka godzin popłyną łzy ze strachu. Babskie łzy oczywiście, bo dla chłopaków ta noc to była frajda;) Zaczęło się tak: Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko. Za domkami rozciągał się widok na plażę i wyspy. Zjechaliśmy z drogi. Motory postawiliśmy obok dużego, opuszczonego domu i poszliśmy na plażę, która była kilka kroków w dół. Poczuliśmy się jak jej właściciele. Pusto, pięknie. Spędziliśmy tam sporo czasu, aż zaczęło się ściemniać i trzeba było rozbić namiot. Ale zerwał się potężny wiatr, tak potężny jakby miał tędy zaraz przejść huragan. Wszystko zaczęło szaleć, krzaki, drzewa, zmiatało wszystko z ziemi, aż trzeba było zasłaniać oczy. Woda się wzburzyła, zrobiło się ciemno. Nie było szans na rozstawienie namiotu. Weszliśmy do środka tego domu, który moimi babskimi oczami, wyglądał jak sceneria do horroru. Wszystko tam szalało, stare okiennice z resztkami potłuczonych okien waliły niemiłosiernie, drzwi wejściowe na dole sprawiały wrażenie, jakby ciągle ktoś wchodził i wychodził z tego domu, wiatr za oknami hulał tak, jakby chciał ten dom zaraz przewrócić. Na ziemi wszędzie potłuczone szyby, kawałki tynku, jakieś deski. Poszliśmy na taras, na górę. Ktoś tu kiedyś miał piękny widok na plażę, ale dziś to wyglądało przerażająco. Mimo wszystko i tak dużo przyjemniej niż w środku, więc zastanawialiśmy się czy damy radę tu zasnąć w śpiworach przyparci do murku, ale nie było tu szans na spokojny sen, więc wróciliśmy do środka. Jędrek spał w śpiworze na karimacie, my z Łukaszem w rozstawionym tropiku z namiotu. Czułam się jak w Blair Witch Project. Ktokolwiek widział ten horror, może mnie zrozumie.Ta noc była inna niż wszystkie. Budziłam się chyba z milion razy a za każdym razem te przeraźliwe skrzypienie drzwi i brzdęk okiennic z resztkami szyb, nie dawały zapomnieć o miejscu, w którym śpię. Chłopacy spali spokojnie. Eh, te baby
Kolejny dzień prawie cały, pruliśmy po autostradach. Te drogi w Chorwacji ! Aż nie wierzę że oni nie są jeszcze w Unii. Gdzieś obok Splitu śpimy znów na dziko na miejskiej plaży, w której jeszcze o 17stej było mnóstwo ludzi. Jędrek śpi w krzakach na górze przy samej ulicy, pilnując motorów zostawionych na parkingu. Dla niego to właśnie chyba ta noc była najgorsza .
Nasz pierwszy prom, z jakiegoś przemysłowego miasteczka (hmm nie pamiętam nazwy) do drugiego miasteczka , którego nazwy też nie pamiętam. W każdym razie godzinny rejs po to, aby ominąć Bośnię i Hercegowinę, bo straszą nas tu zielonymi kartami, a my ich nie mamy. Docieramy do Dubrownika. Zwiedzamy te niezwykłe miasto, wykupujemy bilety na jutrzejszy prom do Włoch i śpimy kilka km od Dubrownika na jednogwiazdkowym polu namiotowym to chyba było Srebrno. Obok nas rozbici są Polacy-młode małżeństwo z dziećmi, podróżujące transporterem. A do Łukasza podchodzi (chyba Włoch?) z najbardziej „wypasionego” campera jakiego kiedykolwiek widziałam. I pyta go, oglądając przyczepkę, ile takie coś kosztuje. Łukasz podał wymyśloną cenę w euro, w każdym razie to było coś koło 4 tys naszych złotych. Usłyszał „oo, it’s ok., it’s ok.!” i że on coś takiego planuje sobie kupić do swojego harleya... Na drugi dzień do 16stej wylegujemy się tam na plaży, bo prom mamy dopiero o 21.00. dookoła pełno opuszczonych hoteli. Dopiero sobie uświadamiamy, że to przecież pozostałości po wojnie z Serbami, która miała tu miejsce 15 lat temu. Na budynkach widać jeszcze ślady po kulach. U nas takie budynki byłyby już dawno wyburzone, a szybciej wykupione i remontowane, bo nadal są w bardzo dobrym stanie. Tutaj stoją tak, jakby ich zadaniem było przypominanie o tym wydarzeniu sprzed lat.
Koło 18stej znów zawitaliśmy do Dubrownika, ponownie zwiedzając starówkę i jej okolice. Potem wieczorny posiłek przy porcie na parkingu. Kanapki z wędliną i serem, więc burżujsko. Zakupy zrobione w Konzumie, który wydaje się stać tutaj przy porcie, jakby specjalnie dla nas, na pożegnanie, bo w całej naszej przygodzie z Chorwacją, towarzyszył nam niemal codziennie
Wjazd na prom, i tu zaczęła się przygoda. Długo czekaliśmy w kolejce, która ruszyła dopiero koło 22ej. Wszystkie motory ustawili obok wjazdu do promu, bo samochody wjeżdżały pierwsze. Do nas podszedł pan „biletowy”. Wszyscy byli tam mili, on- był chory. Chory ze złości Chodził i rzucał się do wszystkich i wszystkiego. My nie byliśmy pierwsi na jego drodze, ale nam dostało się chyba najmocniej. Podszedł do nas sprawdzić bilety. Kilka motorów wjechało już na prom. Łukasz pokazał bilety, a on zaczął wymachiwać rękami. Krzyczał że nie mamy biletu na przyczepkę. Łukasz mu tłumaczył, że pani w kasie powiedziała że okej, że na przyczepkę nie trzeba. A on swoje. Wymachiwał rękami i wykrzykiwał „People who working In my agency are not stupid, you know?!!!” No tak.. wiedzieliśmy to i nikt przecież nie chciał zrobić z nich głupków, ale… czy on musiał tak krzyczeć? Powiedział że mamy poczekać, że wszyscy wjadą na prom i on zobaczy czy będzie dla nas miejsce, jeśli nie to trudno, zostajemy. Jędrek był już w środku. Tak jak reszta motorów, które też miały z nim przeboje. Jeden chłopak tak się zestresował, że kilka kilka razy próbował ruszyć i nic, dopiero Łukasz krzyknął mu, że ma postawioną stopkę. Na wjazd czekały już tylko dwa campery zostawione na koniec i my, z kolegą który był już w środku i nie miałby jak opuścić tego „lokalu” i z biletami w ręku. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, ze zdenerwowaniem patrzyliśmy jak campery powoli wtaczają się na pokład. W końcu podeszła do nas taka miła pani i powiedziała, żebyśmy wjechali. Odetchnęliśmy z ulgą. Antek zaparkował virażkę, a jakić młody chłopak z ekipy „promowców” puścił do nas oczko i powiedział, żebyśmy się nie przejmowali tym facetem, że luz, że on już tak ma. Aha… ale po chwili ten „który tak już ma”, podszedł do nas tak jakby w celu sprawdzenia, czy na pewno nie zapomnieliśmy o jego ważnej pozycji na tym statku. Znów wymachiwał rękami, znów powtarzał „People who working In my agency are not stupid, you know, you know?!” i uderzył pięścią w naszą biedną przyczepkę z połamanymi kierunkami, wykrzykując że „this is the last time, the last time, you understand?!” . No ja też mam nadzieję że to był „the last time” z tym panem Reszta nocy na promie upłynęła już spokojnie, chłopacy znów walnęli po dwa litry piwa i poszliśmy spać do sypialni z kilkudziesięcioma innymi ludźmi, z miejscem na podłodze, ale dobre i to, bo padało. Rano obudził nas już wschód włoskiego słońca. Zbliżaliśmy się do Bari. Chorwacja zostawi niezatarty ślad w naszej pamięci, bo to państwo inne niż wszystkie. Z chorwackimi drogami, ludźmi, przejrzystą jak łza wodą, chorwackim chlebem bardziej przypominającym bułkę niż chleb i z chorwackimi słowami, podobnymi do naszych. Pekara- piekarnia, pas- pies, jagoda…- truskawka No… w niektórych przypadkach więc podobnymi, a w niektórym mylnymi Hvala to dziękuję. Więc hvala, Chorwacjo ! Wysiadamy z promu i prujemy przed siebie. Przez kolejne 100 km Włochy wyglądają biednie i koszmarnie, a jedyne co w tym terenie jest zadbane, to panie sprzedające swe usługi przy drogach. Ubrane są jak modelki Przed Neapolem zaczyna się jednak nasza wielka przygoda z tym krajem. Szalona noc w Neapolu, u byłego prezydenta tego miasta. Ale o tym napiszę w drugiej części.
Jeśli ktoś wytrwał do końca, to jest to mój duży sukces Ale generalnie zrobiłam to dla ciebie Antek