Virago na alpejskich przełęczach - 2013 (AT, CH, IT)
: 27 października 2013, 12:33
Tej podróży miało nie być. Ten rok nie był dla nas dobry i do końca nie wiedzieliśmy czy uda się gdzieś wyjechać. Prawdę mówiąc decyzja o wyjeździe zapadła niecały tydzień przed urlopem i właściwie nie było nawet czasu na przygotowanie szczegółowego planu. Podstawowe założenie było takie żeby nie oddalać się za bardzo od domu, tak żeby można było wrócić w przeciągu jednego dnia. Pierwszy pomysł jaki nam chodził po głowie to podążyć śladem Pisiora i innych forumowiczów i zrobić mały rajd po Polsce. Niemniej jednak od kilku lat mieliśmy odłożony na później temat Wenecji - byliśmy już kilka razy "nieopodal" i nigdy nie udało się tam dojechać. Nasza piękna Polska przegrała więc (tak, to moja wina i jest mi wstyd ) w ostatecznym rozrachunku z południem Europy i postanowiliśmy że jedziemy do Wenecji, a potem może kawałek w kierunku Chorwacji. Oczywiście żeby nie szaleć i nie robić tej trasy jednym rzutem, zaspakajając jednocześnie potrzebę wspinania się coraz wyżej po krętych górskich szlakach zaplanowaliśmy pierwszy postój w Austrii w Zell Am See. Dla niewtajemniczonych jest to jedna z baz wypadowych na lodowiec Grossglocker. Pomysł oczywiście nie jest oryginalny, a odpowiedzialność za "męki" naszej staruszki Virago powinien ponieść Antek, Taternik i pewnie jeszcze kilka osób piszących relacje i zamieszczających na forum zdjęcia z tych okolic.
No właśnie, znowu to Virago Muszę się przyznać, że jestem mięczak - chyba już od dwóch lat planuję wymienić staruszkę na coś bardziej turystycznego i od dwóch lat nie potrafię podjąć męskiej decyzji żeby się z nią pożegnać. Co prawda w tym roku było kilka przymiarek do innych sprzętów, i nawet dość poważnie śledziłem pojawiające się w okolicy oferty ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Jeszcze przed samym wyjazdem chciałem kupić jakiegoś taniego turystyka, np XJ900 Diversion, ale prawdę mówiąc pomysł był raczej wariacki, bo nie wiem czy wybrałbym się w dłuższą trasę na nowym, niesprawdzonym motocyklu. Pozostało więc namówić poczciwe Virago do odrobiny wysiłku - motorek miał zafundowane w tym roku nowe kapcie i niezbędne regulacje więc wystarczyło wymienić olej, sprawdzić hamulce i ładowanie oraz tradycyjnie jak co roku poprawić mocowanie bagażnika, który musi wytrzymać ciężar zapakowanej na dwa tygodnie kosmetyczki żony.
Spragnieni i ciekawi nowych dróg i widoków ruszamy 16 sierpnia dzikim świtem, tzn ok. 9:30 w kierunku Austrii. W pewnym sensie ten wyjazd będzie dla nas i Virago wyjazdem bicia rekordów, a pierwszy tuż przed nami: 800km z Rudy do Zell Am See za jednym pociągnięciem. Oczywiście to tylko nasz osobisty rekord, bo wiadomo że można sporo więcej, a sam przelot autostradą też nie jest przecież wielkim wyzwaniem, chyba że chodzi o sprawdzenie odporności podróżników na nudę.
https://maps.google.pl/maps?saddr=Ruda+ ... ,3&t=m&z=7
Trasa przebiegała głównie autostradami więc za dużo po drodze nie pooglądaliśmy. Jedyne urozmaicenie stanowi malowniczy kawałek austriackiej krajówki nr 7 pomiędzy czeską granicą a początkiem autostrady A5. Końcówka trasy też jest niczego sobie, bo zaczynają się górki i można chociaż przez chwilę zawiesić oko na czymś innym niż asfalt. Na przykład na skoczni w Bischofshofen.
Chociaż jazda autostradami to nie jest nasz ulubiony sposób połykania kilometrów i nudzi nas bardzo szybko, to trzeba przyznać że kilometry uciekają błyskawicznie i chwilę po 20:00 jesteśmy w Zell Am See. Ku naszemu zaskoczeniu okazuje się że upatrzony przez nas kemping jest wypełniony po brzegi tak samo jak drugi położony w niedalekim sąsiedztwie. Niespodzianka, spodziewaliśmy się tłoku ale nie tego, że nie znajdzie się ani odrobina miejsca na moto i namiot. Na recepcji kierują nas na kemping (http://www.sportcamp.at/en) w Bruck an der Großglocknerstraße - nie ma wyjścia, robimy jeszcze kilka kilometrów by w końcu rozłożyć nasze graty na zielonej trawce. Jak się okazało przypadek z brakiem miejsc wyszedł nam na dobre - kemping chociaż duży jest bardzo spokojny, czyściutki i oferuje sporo atrakcji.
Ponieważ mamy mocne postanowienie, że w tym roku nie gonimy za bardzo i trochę na urlopie poleniuchujemy, więc pierwszy dzień po przeznaczamy na wypoczynek. Wypoczynek zaczynamy rano taplając się w kempingowym basanie, a kończymy ok. 10:00 stwierdzeniem że pogoda jest zbyt ładna żeby tracić czas i lepiej przewieźć się kawałek na moto Tak więc nie tracąc czasu, budzimy viróweczkę i ruszamy zdobywać lodowiec. Piękna pogoda, ekstra widoczki i gładki asfalt - czego chcieć więcej. Nawet rajd ślimaczących się tubylców na zabytkowych traktorkach nie psuje nam humorów, bo w końcu nigdzie się póki co nie śpieszymy.
Wspinamy się pod górę w tłumie innych bikerów, rowerzystów i samochodów. Cóż zrobić, mamy sobotę i wzmożony ruch to pewnie efekt słonecznego weekendu. Mimo wszystko jazda przynosi kupę frajdy i nawet nie wiemy kiedy docieramy do pierwszego postoju u podnóża Edelweiss-Spitze gdzie w sympatycznej knajpce konsumujemy kawkę i ciastko spoglądając ze współczuciem na ofiary które ucierpiały pod kołami motocykli.
Po kawce wspinamy się na najwyższy (2,571 m) punkt całej trasy czyli Edelweiss-Spitze skąd roztacza się piękna panorama na okoliczne szczyty. Przy okazji Virówka bije kolejny rekord - w zeszłym roku wywiozła nas zaledwie na 2145 m n.p.m. na transalpine, a teraz jesteśmy zdecydowanie wyżej - brawa i szacun dla naszej staruszki.
Krótka sesja fotograficzna, chwila przerwy na podziwiane wiekowych Fiatów 500, które równie dzielnie jak nasza virówka zdobyły najwyższy punkt trasy i pora ruszać dalej. Kolejny punkt trasy to KAISER-FRANZ-JOSEFS-HÖHE 2,369 m z widokiem na jęzor lodowca Pasterze i stado wypasionych świstaków.
Z lodowca zjeżdżamy na południe w kierunku Winklern. Po drodze zatrzymujemy się na małe co nieco i planujemy resztę dnia. Ponieważ bilet na Großglocknerstraße obwiązuje całą dobę, to planujemy zaoszczędzić kilka euro i wrócić tą samą drogą kontemplując zakręty od drugiej strony. Wydaje nam się jednak za wcześnie na powrót więc decydujemy się na ekstra pętelkę przez Włochy i Passo Stalle.
https://maps.google.pl/maps?saddr=Bruck ... 5&t=m&z=10
Jest 15:30, a to w końcu niecałe 200 km ekstra więc kalkulujemy że powinniśmy się wyrobić i wrócić o rozsądnej porze. Jak się później okazało, pomimo pewnych doświadczeń w jeździe takimi trasami pomyliliśmy się mocno.
Póki co jedziemy w Kierunku Włoch, trasa może nie jest tak ekstremalna jak wyjazd na Grossglockner ale ma swój urok, widoki są ekstra, a do tego nie ma tu tłumów jak na lodowcu. Nawet drobne pogorszenie pogody i mżawka nie przeszkadza nam za bardzo. Zjazd z przełęczy do Włoch też robi wrażenie, ruch jest wahadłowy, a sama droga ma miejscami szerokość większego samochodu.
Chociaż widoczki dookoła kuszą, żeby się co chwilę zatrzymywać, podziwiać i fotografować, to czas zaczyna nam coraz szybciej uciekać i nasz powrót o rozsądnej porze zaczyna stać pod dużym znakiem zapytania. Dochodzi do tego, że zastanawiamy się czy uda nam się wjechać na Großglocknerstraße przed zamknięciem trasy. Ryzykujemy i udaje nam się przejechać przez bramki 15 minut przed zamknięciem. Dobrze że nie trzeba się wracać - żle bo przed nami jeszcze trochę kilometrów, a bardzo szybko zapada zmrok. Oczywiście co roku obiecuję sobie, że nie będę już uprawiał wariackich motocyklowych wycieczek po nocach i tradycyjnie za rok muszę się wpakować w coś takiego. Pod górę jedzie się jeszcze całkiem znośnie, jest w miarę widno i sucho chociaż temperatura spada wyraźnie. Niestety na górze robi się zupełnie ciemno, a temperatura spada poniżej 10 stopni. Do tego na północnej stronie zaczyna padać deszcz - jest zupełnie ciemno, zimno i mokro, a na trasie pozostało tylko kilka samochodów i dwójka wariatów na Virago. Pobijając chyba rekord najwolniejszego zjazdu z Grossglocknera, toczymy się w tempie ślimaka na dół po mokrych serpentynach, modląc się żeby żaden świstak samobójca nie wskoczył nam pod koło. Nie ma się co oszukiwać, Alpy to jednak nie Beskidy i po 19:00 nie ma za bardzo czego szukać w górach na motocyklu. W końcu szczęśliwie i w całości wracamy na kemping i tradycyjnie jak co roku obiecujemy sobie, że już nigdy więcej się tak nie wpakujemy.
cdn... chyba...
No właśnie, znowu to Virago Muszę się przyznać, że jestem mięczak - chyba już od dwóch lat planuję wymienić staruszkę na coś bardziej turystycznego i od dwóch lat nie potrafię podjąć męskiej decyzji żeby się z nią pożegnać. Co prawda w tym roku było kilka przymiarek do innych sprzętów, i nawet dość poważnie śledziłem pojawiające się w okolicy oferty ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Jeszcze przed samym wyjazdem chciałem kupić jakiegoś taniego turystyka, np XJ900 Diversion, ale prawdę mówiąc pomysł był raczej wariacki, bo nie wiem czy wybrałbym się w dłuższą trasę na nowym, niesprawdzonym motocyklu. Pozostało więc namówić poczciwe Virago do odrobiny wysiłku - motorek miał zafundowane w tym roku nowe kapcie i niezbędne regulacje więc wystarczyło wymienić olej, sprawdzić hamulce i ładowanie oraz tradycyjnie jak co roku poprawić mocowanie bagażnika, który musi wytrzymać ciężar zapakowanej na dwa tygodnie kosmetyczki żony.
Spragnieni i ciekawi nowych dróg i widoków ruszamy 16 sierpnia dzikim świtem, tzn ok. 9:30 w kierunku Austrii. W pewnym sensie ten wyjazd będzie dla nas i Virago wyjazdem bicia rekordów, a pierwszy tuż przed nami: 800km z Rudy do Zell Am See za jednym pociągnięciem. Oczywiście to tylko nasz osobisty rekord, bo wiadomo że można sporo więcej, a sam przelot autostradą też nie jest przecież wielkim wyzwaniem, chyba że chodzi o sprawdzenie odporności podróżników na nudę.
https://maps.google.pl/maps?saddr=Ruda+ ... ,3&t=m&z=7
Trasa przebiegała głównie autostradami więc za dużo po drodze nie pooglądaliśmy. Jedyne urozmaicenie stanowi malowniczy kawałek austriackiej krajówki nr 7 pomiędzy czeską granicą a początkiem autostrady A5. Końcówka trasy też jest niczego sobie, bo zaczynają się górki i można chociaż przez chwilę zawiesić oko na czymś innym niż asfalt. Na przykład na skoczni w Bischofshofen.
Chociaż jazda autostradami to nie jest nasz ulubiony sposób połykania kilometrów i nudzi nas bardzo szybko, to trzeba przyznać że kilometry uciekają błyskawicznie i chwilę po 20:00 jesteśmy w Zell Am See. Ku naszemu zaskoczeniu okazuje się że upatrzony przez nas kemping jest wypełniony po brzegi tak samo jak drugi położony w niedalekim sąsiedztwie. Niespodzianka, spodziewaliśmy się tłoku ale nie tego, że nie znajdzie się ani odrobina miejsca na moto i namiot. Na recepcji kierują nas na kemping (http://www.sportcamp.at/en) w Bruck an der Großglocknerstraße - nie ma wyjścia, robimy jeszcze kilka kilometrów by w końcu rozłożyć nasze graty na zielonej trawce. Jak się okazało przypadek z brakiem miejsc wyszedł nam na dobre - kemping chociaż duży jest bardzo spokojny, czyściutki i oferuje sporo atrakcji.
Ponieważ mamy mocne postanowienie, że w tym roku nie gonimy za bardzo i trochę na urlopie poleniuchujemy, więc pierwszy dzień po przeznaczamy na wypoczynek. Wypoczynek zaczynamy rano taplając się w kempingowym basanie, a kończymy ok. 10:00 stwierdzeniem że pogoda jest zbyt ładna żeby tracić czas i lepiej przewieźć się kawałek na moto Tak więc nie tracąc czasu, budzimy viróweczkę i ruszamy zdobywać lodowiec. Piękna pogoda, ekstra widoczki i gładki asfalt - czego chcieć więcej. Nawet rajd ślimaczących się tubylców na zabytkowych traktorkach nie psuje nam humorów, bo w końcu nigdzie się póki co nie śpieszymy.
Wspinamy się pod górę w tłumie innych bikerów, rowerzystów i samochodów. Cóż zrobić, mamy sobotę i wzmożony ruch to pewnie efekt słonecznego weekendu. Mimo wszystko jazda przynosi kupę frajdy i nawet nie wiemy kiedy docieramy do pierwszego postoju u podnóża Edelweiss-Spitze gdzie w sympatycznej knajpce konsumujemy kawkę i ciastko spoglądając ze współczuciem na ofiary które ucierpiały pod kołami motocykli.
Po kawce wspinamy się na najwyższy (2,571 m) punkt całej trasy czyli Edelweiss-Spitze skąd roztacza się piękna panorama na okoliczne szczyty. Przy okazji Virówka bije kolejny rekord - w zeszłym roku wywiozła nas zaledwie na 2145 m n.p.m. na transalpine, a teraz jesteśmy zdecydowanie wyżej - brawa i szacun dla naszej staruszki.
Krótka sesja fotograficzna, chwila przerwy na podziwiane wiekowych Fiatów 500, które równie dzielnie jak nasza virówka zdobyły najwyższy punkt trasy i pora ruszać dalej. Kolejny punkt trasy to KAISER-FRANZ-JOSEFS-HÖHE 2,369 m z widokiem na jęzor lodowca Pasterze i stado wypasionych świstaków.
Z lodowca zjeżdżamy na południe w kierunku Winklern. Po drodze zatrzymujemy się na małe co nieco i planujemy resztę dnia. Ponieważ bilet na Großglocknerstraße obwiązuje całą dobę, to planujemy zaoszczędzić kilka euro i wrócić tą samą drogą kontemplując zakręty od drugiej strony. Wydaje nam się jednak za wcześnie na powrót więc decydujemy się na ekstra pętelkę przez Włochy i Passo Stalle.
https://maps.google.pl/maps?saddr=Bruck ... 5&t=m&z=10
Jest 15:30, a to w końcu niecałe 200 km ekstra więc kalkulujemy że powinniśmy się wyrobić i wrócić o rozsądnej porze. Jak się później okazało, pomimo pewnych doświadczeń w jeździe takimi trasami pomyliliśmy się mocno.
Póki co jedziemy w Kierunku Włoch, trasa może nie jest tak ekstremalna jak wyjazd na Grossglockner ale ma swój urok, widoki są ekstra, a do tego nie ma tu tłumów jak na lodowcu. Nawet drobne pogorszenie pogody i mżawka nie przeszkadza nam za bardzo. Zjazd z przełęczy do Włoch też robi wrażenie, ruch jest wahadłowy, a sama droga ma miejscami szerokość większego samochodu.
Chociaż widoczki dookoła kuszą, żeby się co chwilę zatrzymywać, podziwiać i fotografować, to czas zaczyna nam coraz szybciej uciekać i nasz powrót o rozsądnej porze zaczyna stać pod dużym znakiem zapytania. Dochodzi do tego, że zastanawiamy się czy uda nam się wjechać na Großglocknerstraße przed zamknięciem trasy. Ryzykujemy i udaje nam się przejechać przez bramki 15 minut przed zamknięciem. Dobrze że nie trzeba się wracać - żle bo przed nami jeszcze trochę kilometrów, a bardzo szybko zapada zmrok. Oczywiście co roku obiecuję sobie, że nie będę już uprawiał wariackich motocyklowych wycieczek po nocach i tradycyjnie za rok muszę się wpakować w coś takiego. Pod górę jedzie się jeszcze całkiem znośnie, jest w miarę widno i sucho chociaż temperatura spada wyraźnie. Niestety na górze robi się zupełnie ciemno, a temperatura spada poniżej 10 stopni. Do tego na północnej stronie zaczyna padać deszcz - jest zupełnie ciemno, zimno i mokro, a na trasie pozostało tylko kilka samochodów i dwójka wariatów na Virago. Pobijając chyba rekord najwolniejszego zjazdu z Grossglocknera, toczymy się w tempie ślimaka na dół po mokrych serpentynach, modląc się żeby żaden świstak samobójca nie wskoczył nam pod koło. Nie ma się co oszukiwać, Alpy to jednak nie Beskidy i po 19:00 nie ma za bardzo czego szukać w górach na motocyklu. W końcu szczęśliwie i w całości wracamy na kemping i tradycyjnie jak co roku obiecujemy sobie, że już nigdy więcej się tak nie wpakujemy.
cdn... chyba...