Dzień 14 - Sandtorg->Svolv?r->?->Moskenes (Norwegia)
Kolejny dzień na norweskich drogach planowaliśmy przeznaczyć na przejechanie trasy przez cały archipelag Lofotów. Mając w głowie obrazki z Internetu więc spodziewaliśmy się pięknych widoków. Niestety poranek trochę ostudził nasze zapały, bo niebo zasnute było gęstymi chmurami. Wiedzieliśmy, że Lofoty znane są z bardzo surowego klimatu i było dość prawdopodobne, że pogoda pokaże swój pazur. Ponieważ jednak, jak do tej pory norweska aura była dla nas łaskawa nie wypadało narzekać tylko zbierać graty i ruszać
w trasę
Oczywiście poranka nie można nie zacząć od kawy, ale postanowiliśmy skorzystać z okazji i po spakowaniu wypić darmową kawkę przysługującą gościom w kempingowej knajpce. Pech chciał, że ta okazała się być otwierana dopiero o 12:00.
Trzeba się było obyć smakiem i ruszyć na sucho, bo nie było sensu rozpakowywać gratów dla filiżanki kawy. Na szczęście są jeszcze stacje benzynowe, więc po kilku kilometrach cała nasza "trójka" mogła uzupełnić płyny.
Kiedy nieśpiesznie przełykaliśmy kawkę i jakieś ciacho, przysłaniające do tej pory niebo chmury zaczęły się obiecująco rozwiewać i wyglądało, że aura jednak się na nas nie wypnie.
W międzyczasie na stację benzynową wjechał dragstar na szwedzkich numerach rejestracyjnych. Kierowca podobnie jak my wpadł na poranną kawę i śniadanie - biker dosiadł się do naszego stolika i mieliśmy okazję pogadać chwilę o motocyklach, norweskich asfaltach i tutejszej pogodzie. Jak się okazało biker pochodzi z tych okolic ale jeszcze za dzieciaka wyprowadził się z rodziną do Szwecji. Cztery lata temu zrobił prawo jazdy na motor i teraz znalazł sobie pretekst żeby wrócić w rodzinne strony. Okazało się, że wybiera się na jakiś bardzo duży zlot motocyklowy, który ma mieć miejsce w Svolv?r - miasteczku mniej więcej w połowie Lofotów. Teraz już wiedzieliśmy skąd ten wzmożony poranny ruch motocyklowy - na zlocie miało być ponoć przeszło 1000 bikerów więc musieli się rzucać w oczy. W końcu do Svolv?r prowadzi tylko jedna droga - tak się składa, że my akurat też zmierzamy w tamtym kierunku. Kto wie, może warto zajrzeć tam po drodze? Zwłaszcza, że pewnie będziemy tam w porze obiadowej więc i tak pasowałoby zrobić krótką przerwę. Pożyjemy, zobaczymy - póki co żegnamy się z nowym kolegą i wskakujemy na naszego rumaka żeby w końcu nawinąć trochę asfaltu Lofotów na koła.
Jak widać na fotkach pogoda zrobiła się typowo norweska - przynajmniej my znamy Norwegię właśnie od tej strony.
Hehe, płaci się opłaty klimatyczne to się ma.
Jeszcze godzinkę wcześniej niebo kompletnie zasłaniały chmury, ale jak w końcu ruszyliśmy w trasę to zrobiło się całkiem sympatycznie.
O widokach trudno coś oryginalnego napisać - "tu wszędzie jest pięknie" napisał kiedyś Paweł i tego się trzymajmy.
Problem w tym, że przez trzysta 300 kilometrów takich widoków Monika zdążyła strzelić przeszło 400 fotek, a ja nie potrafię wybrać z nich tych kilkunastu najciekawszych, które warto pokazać. Trudno - ostrzegałem, że będzie mdło - wrzucę te sto fotek. Trudno najwyżej będziecie mnie przeklinać, że zmarnowałem Wam pakiet Internetu.
Po kilkudziesięciu kilometrach takich widoczków można oczywiście mieć dosyć, dlatego nie pozostaje nic innego jak zatrzymać się od czasu do czasu i odsapnąć od nadmiaru wrażeń. Przy okazji można strzelić sobie kilka pamiątkowych fotek w tej bajkowej scenerii. Pogoda jak widać na fotkach nie była najgorsza, więc nie będę marudził - te białe obłoki spowijające góry i 15 stopni na termometrze można jakoś przeboleć.
Czyż, te obłoki nie wyglądają złowieszczo?
Nie ma co czekać na załamanie pogody - trzeba ruszać dalej.
Tak trochę poważniej o pogodzie - wspominałem już, że Lofoty znane są z dość surowego klimatu. Co ciekawe, obserwując wcześniej prognozy pogody na Lofotach były zawsze gorsze warunki niż na Nordkappie. Temperatury są tutaj zwykle niższe i można spodziewać się częstych opadów. Kaprysy pogody wynikają pewnie z połączenia morza i wysokich gór. My ogólnie trafiliśmy całkiem nieźle, ale i tak było wyraźne widać różnicę pogody pomiędzy wschodnim i zachodnim wybrzeżem wysp. Trasa E10 prowadząca przez Lofoty przebiega na zmianę po różnych stronach wysp i kiedy z jednej strony pięknie świeciło słońce, to nagle w pewnym momencie, przejeżdżając przez tunel albo jakąś "przełęcz", wjeżdżaliśmy w obszar niemalże całkowicie spowity niskimi chmurami, straszącymi trochę deszczem. Na szczęście takich odcinków było zdecydowanie mniej i na samym straszeniu się skończyło.
Kilka kilometrów pochmurnego nieba dla urozmaicenia trasy i znowu wszystko wraca do normy.
Przyznam szczerze, że te 300 kilometrów przez Lofoty, to chyba najpiękniejsza trasa, którą miałem okazję jechać. I chociaż kilka kilometrów różnych, fajnych tras udało nam się zaliczyć, to te 300 kilometrów widoczków jak z pocztówki zrobiło na nas niesamowite wrażenie.
Jak powszechnie wiadomo, nawet najpiękniejsze widoki i kilometry gładkiego asfaltu nie mogą powstrzymać Małego Głodu.
Na szczęście, tak jak rano kalkulowaliśmy, zbliżaliśmy się do miasteczka Svolv?r w którym miał mieć miejsce zlot motocyklowy, a jak wiadomo tam gdzie gromadzą motocykliści, tam musi być piwo i jakieś mięso z grilla.
Oczywiście, nie mogliśmy przegapić takiej okazji.
Po zjechaniu z trasy zobaczyliśmy pierwsze bannery zapraszające bikerów na zlot. Jak się okazało nie był, to jakiś zwykły zlot ale
Nordic Harley Days - impreza organizowana przez norweski klub HOG. Kiedy spotkany na stacji rano benzynowej Szwed mówił o tysiącu bikerów jakoś nie bardzo wierzyliśmy, że w tym miejscu i klimacie można zrobić tak dużą imprezę motocyklową. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to zlot HOG. My na miejsce zlotu przyjechaliśmy w piątek, około 14:00 więc można powiedzieć że tak naprawdę zlot jeszcze się nie rozpoczął. Mimo to już kręciło się mnóstwo bikerów, a okoliczne uliczki zastawione były parkującymi maszynami. Oczywiście na parkingach królowały maszyny Harley'a ale nasz Prosiak bez większych oporów pozwolił się zaparkować między armaturą. Z drugiej strony nie ma się Prosiaczek przecież czego wsydzić - w końcu niejeden z tych nowych HD zbudowany jest z większej ilości plastiku niż nasza hondzina.
Zostawiamy Prosiaka w doborowym towarzystwie i ruszamy rozpoznać teren. Nie byliśmy pewni czy uda nam się wejść na teren zlotu, ale i tak wypadało się rozejrzeć po okolicy skoro już tu przyjechaliśmy. Nasze obawy szybko się rozwiały, bo teren zlotu był otwarty, a organizatorzy sami zapraszali przechodniów do wejścia. Nie wiem jak później, tzn w sobotę i niedzielę bo teren był jednak ogrodzony, a w Internecie można znaleźć informację o cenie wejściówki. Wejściówka, z atrakcjami kosztowała na bramce 450 NOK osobę czyli jakieś 230zł. Tanio nie jest - przynajmniej z naszego punktu widzenia.
Norwedzy patrzą na to pewnie inaczej, a frekwencja tylko to potwierdza. Na stronie imprezy organizatorzy chwalą się liczbą zarejestrowanych uczestników - 1830 bikerów robi wrażenie. My póki co wchodzimy za darmo, przez stylową bramę przyozdobioną symbolem Lofotów - sztokfiszami, czyli suszonymi na słońcu i wietrze dorszami.
W pierwszej kolejności zrobiliśmy szybki obchód terenu, zwiedziliśmy miasteczko ToiToi, pooglądaliśmy stragany z gadżetami dla bikerów (ceny typowo norweskie niestety) i motocykle rozstawione w różnych zaułkach mariny, w której rozłożył się zlot. Wśród maszyn było sporo okazów cieszących oko - co ciekawe, nie widać tutaj mody do przesadnego przyozdabiania maszyn frędzlami i ćwiekami, która ciągle panuje w Polsce.
Tam gdzie są motocykle, tam oczywiście muszą być bikerzy i jak się okazuje oni w odróżnieniu od maszyn są chyba wszędzie tacy sami. Przekonaliśmy się o tym wymieniając uściski i kilka słów z jednym z przypadkowych imprezowiczów. Chociaż wymiana słów szła nam trochę nieskładnie, to gestykulacja, radość wypisana na twarzy i chmielowa aura otaczająca kolegę nie pozostawiały wątpliwości, że impreza jest super i przebiega według znanych nam motocyklowych standardów.
W trakcie spacerów na zlotowej scenie zaczęli pojawiać się pierwsi grajkowie. To nam przypomniało o drugim celu wizyty w tym miasteczku, bo skoro grają do kotleta to przecież nie wypada tego kotleta nie zamówić.
Robiąc rekonesans najbliższych okolic zlotu, okazało się że wszystkie okoliczne knajpki są wypełnione po brzegi klientami w skórzanych kamizelach. Na szczęście pozostały nam jeszcze namioty z kateringiem rozłożone na terenie zlotu, które serwowały regionalne specjały. Oczywiście kotletów nie mieli więc musiałem zadowolić się towarem zastępczym. Stek z walenia (nie pytajcie jakiego) zdecydowanie nie przypomina jednak naszego kotleta - smakiem kojarzył mi się raczej z wątróbką wieprzową.
Do całkiem przyzwoitego kawałka mięsa, dostałem porcję jakieś lokalnej ziemniaczanej sałatki ze śmietaną i porcję borówkowych konfitur co jakoś średnio mi się komponowało razem. Na szczęście Monika zamówiła sobie bacalao - tradycyjną gęstą zupkę ze sztokfisza, więc miałem czym przegryźć tą nie do końca udaną moim zdaniem kompozycję smakową.
W międzyczasie można było zauważyć, że zlot pomału się rozkręca -ze sceny płynęły powitania, zapowiedzi i koncerty pierwszych grajków. Pojawiły się też mniej radosne akcenty - wspominki tych którzy jeżdżą już po innych, miejmy nadzieję że lepszych drogach. Każdy z obecnych mógł zapalić płomyk dla kogoś po tamtej stronie - więc i ja pozwoliłem sobie zapalić światełko dla kilku dusz.
Takie już to nasze życie jest, czasem wesołe, czasem smutne - na szczęście zawsze można znaleźć coś na osłodę.
Abstrachując od okoliczności zlotowych trzeba powiedzieć, że Svolv?r to bardzo sympatyczne miasteczko, a w okolicach możena znaleźć wiele atrakcji, których nam niestety nie dane będzie tym razem sprawdzić. "Droga czeka" więc nie pozostaje nic innego jak zrobić kilka ostatnich fotek do pamiętnika i ruszać dalej przed siebie.
Trochę szkoda było nam odjeżdżać i z chęcią zostalibyśmy tutaj dłużej. Niestety, ze względu na najazd bikerów nie było najmniejszych szans na znalezienie w okolicach jakiegokolwiek noclegu. Poza tym, pozostanie tutaj oznaczało kolejny dzień więcej w trasie, a my coraz częściej czuliśmy presję upływającego czasu i spoglądaliśmy w kalendarz kalkulując ile dni zostało nam na powrót. Jakby nie patrzyć został nam tylko tydzień urlopu, a my ciągle byliśmy jakis 3000 kilometrów od domu i ciągle mieliśmy jakieś atrakcje w planach. Nie wspomniałem wcześniej, że w Svolv?r spotkaliśmy naszego nowego kumpla ze Szwecji poznanego rano na stacji benzynowej. Pogadaliśmy znowu chwilę i oczywiście ponownie rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Najlepsze, że kilka kilometrów za Svolv?r dogoniliśmy czarnego dragstara, a jakże - na szwedzkich blachach. Przez kilkanaście kilometrów jechaliśmy razem w nietypowym, turystyczno-cruiserowym, polsko-szwedzkim tandemie pozdrawiając zmierzających na zlot bikerów. Oczywiście, Prosiak szybko męczy się cruiserowym tempem, więc trochę znudzony na jakichś czerwonych światłach wyskoczył przed sznurek samochodów zostawiając grzecznie jadącego kolegę z tyłu. Po raz ostatni machnęliśmy sympatycznemu Szwedowi na pożegnanie i ruszyliśmy przed siebie własnym, nieco szybszym tempem.
Svolv?r znajdowało się mniej więcej w połowie naszej trasy na ten dzień. Można powiedzieć, że przynajmniej na początku, druga połowa trasy układała się podobnie do pierwszej. Czyli odcinki słoneczne, potem widoczki zdobione słodkimi, białymi obłoczkami, które następnie przechodziły w niskie ponure chmury wiszące nisko nad głowami. Najciekawsze wrażenie robiły mosty, których szczyty niemalże znikały w chmurach - wjeżdżając na taki most miało się odczucie, że na szczycie nasze głowy znikną w chmurze, i nie będziemy widzieć kół Prosiaka, które zostaną pod obłokiem.
Chmury po kilku kilometrach oczywiście ustępują miejsca obłoczkom i słońcu i tak w koło Macieju, aż do znudzenia.
Od widoków oczy bolą więc od czasu do czasu trzeba się zatrzymać.
Chociaż z drugiej strony na morze też nie można za długo patrzeć, bo ten lazur wody zachęca żeby zrzucić ciuchy i wskoczyć chociaż na chwilę. Oczywiście podejrzewam się, że w bezpośrednim kontakcie temperatura woda szybko ostudziłaby moje kąpielowe zapały, ale niestety nie mieliśmy czasu na weryfikację tej teorii.
Kolejną przerwę wymusiła zdychająca bateria w kamerce. Na wszelki wypadek zatrzymaliśmy się na przystanku gdyby Prosiak się zbiesił i powiedział, że bez kamery dalej nie pojedzie.
Szczęśliwie znalazłem jeszcze jedną baterię, więc może kiedyś na emeryturze znajdę trochę więcej czasu i złożę jakiś filmik z tej trasy.
Przemieszczając się nieśpiesznie w głąb Lofotów coraz częściej droga przebiegała wzdłuż plaży. Na niektórych widać było spacerujących ludzi i znowu zacząłem się zastanawiać jaka jest szansa żeby zamoczyć w tym miejscu 4-ry litery. Co prawda z drogi nie wypatrzyliśmy nikogo kąpiącego się ale za to wpadło nam kilku gości latających na kite'ach. Może już za późno na kąpiel? Na zegarze mieliśmy już prawie 18:00, a końca drogi ciągle widać nie było.
Poza plażami, wzdłuż brzegów coraz częściej mijamy małe wioski rybackie i oczywiście rzędy drewnianych stojaków do suszenia ryb. Właśnie na nich suszą się zwykle sztokfisze - my jednak chyba jesteśmy poza sezonem, bo mijane przez nas stojaki są raczej puste.
O tym, że mieszkańcy trudnią się rybołówstwem świadczą również liczne farmy ryb rozrzucone po zatoczkach. Pewnie hodują tam "dzikie" norweskie łososie, które później lądują na półkach naszych marketów.
Kolejny most, kolejna wyspa i jesteśmy coraz bliżej celu naszej podróży. Do serca Lofotów, czyli ostatnich wysepek tworzących ten archipelag zostało nam niewiele ponad 20 kilometrów. Te ostatnie kilometry przyjdzie nam pokonać w trochę wolniejszym tempie bo drogi robią się zdecydowanie węższe, a ruch jakby większy. Z drugiej strony nie śpieszy nam się jakoś specjalnie.
Co prawda wskazówki zegarka minęły już 18:00 ale słońce jakby tego nie zauważało - hehe, ciągle jesteśmy w rejonach, gdzie w lecie słońce wcale nie zachodzi. A skoro jazda po nocy nam nie grozi to po co się śpieszyć? Lepiej zatrzymać się na chwilę i strzelić sobie kolejne lansiarskie selfie na fejsa.
Przyznam szczerze, że chociaż nam się nigdzie nie śpieszyło, to trochę przeklinałem ruch który nagle się zrobił na trasie. Najbardziej wkurzające były dostawczaki i kampery, bo nie dość że blokowały przejazd na wąskich odcinkach to jeszcze zasłaniały nam co lepsze widoki. Zwłaszcza, że dojeżdżaliśmy do
Reine, które według wielu źródeł jest najpiękniejszym miasteczkiem Lofotów. Czasu na zwiedzanie raczej nie mieliśmy ale postanowiliśmy chociaż na chwilę zjechać do "centrum" miasteczka, a właściwie wioski. Z siodła motocykla trudno oceniać czy Reine zasługuje na tytuł "najpiękniejszej" ale na pewno wioska ma swój urok. Podobno mieszka tu tylko 300 osób, ale podejrzewam że w okresie wakacji jest tam pięć razy tyle turystów, bo ludzi w uliczkach widać było całkiem sporo. Chociaż kusiło nas żeby się tu na chwilę zatrzymać, to jednak po całym dniu w siodle mieliśmy już trochę dość jazdy i chcieliśmy w pierwszej kolejności znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Dlatego też, zrobiliśmy tylko rundę honorową po uliczkach Reine i ruszyliśmy dalej, tam gdzie kończy się droga.
A droga kończy się w
?.
Wioska za którą kończy się droga znana jest powszechnie jako miejscowość z najkrótszą nazwą jaką można wymyślić. Prawdę mówiąc miejscowości o takiej nazwie jest kilka w Skandynawii, ale to chyba ta na Lofotach jest najbardziej znana.
Oczywiście nie mogło się obyć bez pamiątkowej fotki przy tablicy z nazwą wioski.
W ? miała się skończyć również nasza droga na ten dzień, bo według nawigacji miał być tutaj kemping na którym planowałem się zatrzymać. Niestety okazało się, że kemping nie oferuje miejsc na namioty, a tylko noclegi w domkach. Oczywiście byliśmy zdecydowanie za późno, żeby liczyć na wolne miejsce w domku - jak sugerowała pani na recepcji jedyna szansa na nocleg, to powrót 5km do wioski Moskenes i szukanie miejsca na tamtejszym kempingu. Nie zwlekając, wróciliśmy się do Moskenes szukać miejsca na tamtejszym
kempingu. Tutaj też czekała nas niespodzianka, bo recepcjonista stwierdził, że właściwie nie ma już miejsca. Przejeżdżając obok pola z namiotami zauważyliśmy jednak kawałek wolnego placu i uparliśmy się, że jeszcze się zmieścimy. Recepcjonista stwierdził, że jak znajdziemy miejsce to możemy zostać i nas w końcu zameldował. Napaleni na wolny placyk, który widzieliśmy biegiem ruszyliśmy zaklepać miejsca. Jakież było nasze rozczarowanie kiedy okazało się, że w tym miejscu, chyba po deszczu stała wielka kałuża wody i właściwie równie dobrze moglibyśmy rozbić się w jeziorze.
Rzeczywiście, kemping był tak pełny że z ledwością znaleźliśmy inne miejsce na namiot, które też wcale nie było specjalnie suche. Trudno na jedną noc musiało wystarczyć, bo jedyną suchą alternatywą było rozbicie się na okolicznych wzgórzach, ale nasz namiot był na to trochę za duży. Poza tym, jak zaobserwowaliśmy podczas późniejszego spaceru, każdy większy kawałek płaskiego gruntu na górkach był już zajęty.
Uff, w końcu prawie koniec.
Tą pamiątkową fotką z panoramą kempingu, zrobioną o godzinie 21:55 pozwolę sobie zakończyć, ten nieco przydługi odcinek. O Lofotach jeszcze wypada trochę napisać, ale to może zostawię już na kolejną część.
cdn...